Liga walijska jak okręgówka w Polsce
Od ostatniego meczu o Superpuchar Europy myślałem, że przez najbliższy czas nie zawitam do Walii. Okazało się jednak inaczej i ponownie wyruszyłem w walijskie doliny, oddalone od stolicy niecałą godzinę jazdy. Otóż skontaktował się ze mną mój kolega Rafał, groundhopper, prowadzący podobną stronę do mojej czyli o wyjazdach na mecze piłkarskie pod każdą szerokością geograficzną. Okazało się, że przyjedzie w piątek i ustaliliśmy spotkanie na dworcu w Bristolu. Jednak opóźniony samolot, pociąg i lekkie korki w drodze na mecz spowodowały, że dojechaliśmy do Port Talbot, naszego miejsca docelowego z lekkim opóźnieniem.
Miejscowa drużyna rozgrywała spotkanie w najwyższej klasie rozgrywkowej w Walii. Port Talbot jest miastem przemysłowym i liczy 35 tysięcy mieszkańców, zaś z ciekawostek można podać, że urodził się tam słynny aktor Anthony Hopkins. Reprezentantem piłkarskim jest drużyna Port Talbot Town, ze stadionem mogącym pomieścić, według oficjalnych danych, 6 tysięcy osób. Pierwsza myśl wskazywała porównanie z polską Łęczną, z podobną liczbą mieszkańców i pojemnością stadionu.
W ponad stuletniej historii klub uczestniczył raz w rozgrywkach europejskich w 2010 roku, gdzie w eliminacjach Ligi Europy przegrał z fińskim TPS Turku. Piłkarzem-legendą jest Matthew Rees, przywdziewający koszulkę reprezentacyjną Walii 3 razy, tyle, że nie w pierwszej drużynie tylko under-21. Oprócz tego pierwsze wrażenie było takie, że mecz ligowy wzbudzi duże zainteresowanie miejscowych kibiców, którzy gromadnie udadzą się w piątkowy wieczór posmakować rywalizacji na najwyższym walijskim poziomie. Dojechaliśmy na miejsce w trakcie pierwszej połowy i obawialiśmy się braku miejsc parkingowych. Jednak nasze wątpliwości okazały się płonne i udało nam się zostawić auto dosłownie przy bramie wjazdowej na obiekt. Kolejnym zaskoczeniem był brak ochrony przy kasach biletowych i dość nieliczna obsada sił porządkowych wokół stadionu. Widocznie nie dochodzi tam zbytnio do zakłócania spokoju przez kibiców.
Frekwencja nie rzuciła na kolana, z podawanych oficjalnie informacji o pojemności stadionu dochodzącej do 6 tysięcy prawdy było może 1/6, bo miejsc siedzących było około tysiąca. Zapewne reszta potencjalnych kibiców mogłaby stać za bramkami albo na wałach otaczających boisko. Oprócz tego można było ... wjechać autem na teren stadionu i zaparkować tuż za bramką, podobnie jak na meczach polskiej A-klasy!
W sumie można było powiedzieć, że obecnych kibiców było 250, z czego kilku stanowiło "młyn", podobno jedyny wśród drużyn ligi walijskiej. W przerwie oblężenie przeżywał pub zlokalizowany za jedną z bramek, gdzie miejscowi rozkoszowali się piwem i frytkami, na które trzeba było czekać w długiej kolejce. Charakterystyczne wśród miejscowych było także to, że posługiwali się w większości językiem walijskim, który jest całkowicie odmienny od angielskiego.
Co do samego meczu to skończył się zwycięstwem drużyny gości Aberystwyth Town 2:1, które skutecznie przeprowadzało kontrataki i wypunktowało gospodarzy. Poziom meczu, oprócz początku drugiej połowy, zbytnio nie zachwycił, typowa wyspiarska piłka typu "kick and run" czyli dużo walki w powietrzu i wykopów do przodu.
Mecz i cała otoczka piłkarska walijskiej Premiership zbytnio nie zachwyciła, niczym nie różniąc się od poziomu klasy okręgowej w Polsce. Kolega Rafał następnego dnia udał się na ciekawsze wydarzenia niż w Port Talbot, mianowicie skierował się w kierunku Birmingham, gdzie miał przyjemność obejrzenia meczu Aston Villa - Arsenal zaś w niedzielę zasiadł na stadionie w Liverpoolu, jako widz pojedynku Everton - Crystal Palace.